Buch! Gorce powietrze uderza po twarzy. Specyficzny duszny zapach powoduje, że już po kilku chwilach nasze ciała są lepkie. Taka odmiana po zimnym, polskim powietrzu. Jeszcze nie wierze, ze po 9h lotu jesteśmy tu - w Bangkoku. Ekscytacja miesza się ze zmęczeniem. Właśnie zaczynamy naszą 3 tygodniową podróż poślubną! :)
Z lotniska bierzemy taksówkę, gdyż jesteśmy zbyt zmęczeni na podróżowanie miejskim autobusem. Kierowcy grzecznie stoją w kolejce. Nie ma możliwości targowania, ponieważ musimy brać taksówkarza pierwszego z rzędu, reszta pojedzie kiedy przyjdzie ich pora. Cena w miarę OK. Niestety musimy pamiętać, że za 2 osoby płacimy troszkę więcej niż za grupę. O 5 rano nie będę się kłóciła. Ulice wyglądają znajomo, taki trochę powrót na "stare śmieci".
Wysiadamy na
Soi Rambuttri, czyli tam gdzie zawsze. Lokalizacja jest bardzo przyjemna - blisko Khao San, ale jednak z dala od całego tego zgiełku. W pobliżu przyjemnej świątyni, na uliczce, na której wieczorami można się poczuć jak na nadmorskim deptaku. Niestety w hotelach - tych tańszych i popularnych wśród backpackersów - brak miejsc. W sumie kończy się tajskie lato, a niedługo zaczyna pora deszczowa. Udaje nam w końcu znaleźć pokój z klimą, w miejscu które nie wygląda jak mordownia, ale nie jest też Sheratonem. Cena powalająca!
800 BTH - 2 lata temu 350 :/ No cóż - Tajlandia zaczyna się cenić. Zostawiamy bagaże i idziemy jeszcze na powitalny spacer. Czas na zimnego Changa. Należy nam się. Idziemy spać - jest 7 rano czasu lokalnego - zaczyna świtać. Ptaki ćwierkają, wiewiórki wesoło skaczą po drzewach, Mnisi czyszczą teren wokół świątyni. Oni wnoszą tyle spokoju w samym patrzeniu na nich.
Budzimy się o 13. Śniadanie i czas ruszyć na pierwszą wyprawę. Cel -
Siam Discovery World z największym w Bangkoku (o ile nie całej Tajlandii) oceanarium. Na dworze jest niezły skwar. Kilkukrotne kąpiele dzienne przestają mieć jakikolwiek sens, bo i tak po chwili jest się brudnym i spoconym. Rewii mody i czystości raczej się tu nie uświadczy. Zastanawiając się głębiej, można właśnie porównać Bangkok do takiego brudnego i spoconego człowieka. Zewsząd dochodzą nosa opary z ulicznych wózków z jedzeniem, mieszające się ze spalinami samochodów i tuk tuków.
Pierwsze kroki kierujemy do biura podróży. Musimy zorganizować sobie transport do Kanchanaburi. Tajowie się strasznie rozbestwili przez te dwa lata odkąd byliśmy tu ostatni raz. Nie są już tak chętni do targowania, bo i tak wiedzą, że klienci się znajdą. Nie dbają już tak bardzo i nie rozpieszczają. Mimo wszystko nadal są uśmiechnięci - tego chyba nigdy im nie będzie można zarzucić. Zakup wycieczki zajął nam trochę czasu, ponieważ chcemy trochę zmodyfikować program. Zależy nam na wodospadzie Erawan. Jedne biuro powiedziało, że tak się nie da, inne chciało za modyfikacje górę złota. Ceny kosmos, ale dzięki twardym negocjacjom udaje się je trochę zbić. Zapewniamy miłą Tajkę, że jeśli będziemy zadowoleni i wszystko będzie zgodnie z planem, zakupimy u niej też transport do Kambodży. Suma sumarum wszyscy są zadowoleni. Jedziemy jutro rano o 7. Ciesze się bardzo, bo w końcu
dotknę ucha słonia!!!!!Bangkok zadziwia nas wciąż swoją barwnością - dekoracjami, budynkami, ludźmi. Bierzemy tuk tuka, kierunek - oceanarium. Po drodze kierowca pokazuje nam różne uliczki, których sami byśmy nie zobaczyli. Fajnie i duża, kolejna zaleta tuk tuka - wszędzie się wepchnie. Co prawda rozwiązania infrastruktury drogowej zadziwiają i wprawiają (przynajmniej nas Polaków) w lekkie zażenowanie, jednak w Bangkoku chyba nie ma pory dnia, aby nie było dużego ruchu ulicznego i korków. Hałas silników i smród spalin koszmarny!
Po 30 min przyjemnego wiatru i jazdy docieramy do centrum biznesu - tutaj nad miastem królują nowoczesne drapacze chmur. Takiego Bangkoku jeszcze nie znaliśmy. Dzieje się!! Boks tajski, występy zespołów - zbierają datki dla nawiedzonej trzęsieniem ziemi Japonii. Centra handlowe to jakieś 10 razy nasze Złote Tarasy. O dziwo żona nie ma ochoty na zakupy, chyba ogrom sklepów ją przytłoczył.
Przedreptujemy wzdłuż całe centrum, pokonujemy niezliczoną ilość ruchomych schodów i odnajdujemy w końcu wodny świat. Miła pani informuje nas, że jeśli pójdziemy do informacji 2 pietra wyżej, i weźmiemy mapę to dostaniemy 20 % zniżki. Opłaca się, bo bilety po nasze 100 zł od łebka. Czuje się trochę jak w jakiejś grze komputerowej - zrób coś, a my damy Ci coś w zamian. Bolą nas już stopy od tego dreptania, a sprawa informacji wcale nie okazała się taka prosta. Informacja 2 piętra wyżej nic nie wiedziała na temat mapy. Odesłała nas do informacji na stacji Skytraina. W gąszczu kładek, znaleźliśmy budkę, odstaliśmy swoje w kolejce (niestety próba zapytania czy to tu z pominięciem kolejki zakończyła się bolesnym wyrzuceniem żony na koniec ogonka), natłumaczyliśmy się niemiłosiernie o co chodzi, w końcu pokazując dobitnie palcem i wykrzykując "can u give us this map!" - patrzymy, jest! jest na pierwszej stronie! 20% discount to Siem Ocean! Zajęło nam to jakąś godzinę :) Dumna z siebie i męża , dzierżąc mapę w dłoni kupuję bilet.
Oceanarium jest super! Piękne ryby, kraby, rekiny i inne żyjątka morskie - 1000 kolorów i fikuśnych kształtów. Opłaca się kupić bilet VIP, ponieważ jest on tylko 100BTH droższy od normalnego, a zawiera za to wszystkie dostępne w oceanarium rozrywki (oprócz nurkowania z rekinami) - przejażdżkę łódką ze szklanym dnem, rybkowy peeling stóp itp. Sam wystrój oceanarium jest niesamowity i bardzo pomysłowy. Można tu zobaczyć gigantyczną (mniej więcej na wysokość 2 piętra), szklaną ścianę akwarium, za którą jest istna feria barwnych ryb; akwaria w kształcie np. lodówki lub telewizora, wewnątrz których pływają rybki; tuk tuk z rekinem pasażerem. Po raz kolejny zadziwia nas to, jak Tajowie potrafią z pomysłem podejść do tematu i aż miło się to ogląda (nasze oceanarium w Gdyni to niestety, ale marny, szary budynek z czymś w środku). Tu każdy bez względu na wiek znajdzie coś dla siebie. W oceanarium schodzi nam się jakieś 3 godziny. Jak byśmy mieli dziecko oszalało by.
Wieczorem ruszamy na pierwsze zakupy na
Khao San - wielki, zakupowy deptak. Koszulki, spodenki, okulary - wszystko czego dusza zapragnie. Wszystko światowych marek, niestety "światowych". Zakupowiczów łatwo podzielić na dwie grupy. Tych, którzy są w Bangkoku pierwszy raz - mają rozbiegany wzrok, nie wiedzą na co patrzeć, bo wszystko ich zachwyca, wszystko kupują na potęgę i wszystkiemu robią zdjęcia - i tych, którzy już tu byli i teraz szukają na straganach czegoś "wyjątkowego". Pełno w tym roku jest Rosjan, tych nowobogackich - są głośni i myślą, że skoro stać ich na wyjazd do Tajlandii to wszystko im wolno. Ble! Gdzie nie gdzie przechadzają się biali w towarzystwie młodziutkich Tajek - w zamian za zakupy, "umilają" życie przybywającym do Tajlandii.
Na koniec dnia fundujemy sobie pierwszy masaż stóp. Ach jak ja na niego czekałam! :) Dopiero po nim udaje nam się zwolnić (czytaj: opanować swoje narwanie), odsapnąć i zacząć cieszyć leniwym klimatem Tajlandii.