Geoblog.pl    naszepodroze    Podróże    Tajlandia-Kambodża 2011    Kąpiemy słonie
Zwiń mapę
2011
22
mar

Kąpiemy słonie

 
Tajlandia
Tajlandia, Kanchanaburi
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 8212 km
 
Dzisiaj czeka nas pełen emocji dzień - słonie, tygrysy - cieszymy się bardzo na to obcowanie z naturą.

Wstajemy o 7 rano (tak, tak jesteśmy na urlopie ;) ). Ciepłe promienie słoneczne przebijają się przez korony drzew. Trzeba przyznać, że zarówno nasz bungalow, jak i jego otoczenie bardzo przypomina nam nasz pobyt nad Kinabatangan River na Borneo. Piękne wspomnienia :) Ubrani w kostiumy, pędzimy podekscytowani na tratwę, gdzie oczekuje już na nas speed boat.
JEDZIEMY KĄPAĆ SŁONIE!
Łódka zabiera nas w dobrze znane nam już miejsce nad brzegiem rzeki, a tam ... czekają już na nas 3 duże słonie i ten jeden mały kajtek, co się pałętał wczoraj. Wejście na słonia okrakiem (teraz już nie siedzimy w koszach tak jak wczoraj) jest początkowo zadaniem nie łatwym. Nie ma się czego przytrzymać, a słoniowa szyja do małych nie należy, więc rozkrok musi być na prawdę siedmiomilowy. Gdy już się wygodnie usadziliśmy, słoń zaczął schodzić do rzeki. Oprócz mnie i męża na grzbiecie znajduje się opiekun, tak więc strach jest troszkę mniejszy (no dobra nie ma go wcale, oprócz obaw przed ewentualnymi żyjątkami w wodzie). Tajski chłopak daje komendę "lie" lub "down" i słoń nurkuje, a my razem z nim. Siedzimy po szyje w wodzie - śmiechu co nie miara. Jak wspomniałam wcześniej utrzymanie się na słoniu nie jest wcale proste, zwłaszcza w momencie kiedy jest się dodatkowo podmywanym przez prąd rzeczny. Amerykańce co chwila spadają z grzbietu i lądują w wodzie (matko, ale nieudaczniki z tych Amerykańców!). Nam z mężem jakoś idzie. Jest cudownie!
chociaż bardziej wyobrażałam sobie, że jak to kąpiel to dadzą nam jakieś wielkie szczoty ryżowe i będziemy szorowali słonie z tego kurzu.
Mały "kajtek" plącze się obok nas (o dziwo nikt się nim nie przejmuje, a przecież duże słonie mogą go zgnieść), próbuje ukraść z tratwy klapki żony (ach ta długa trąba), aż w końcu stara się sam wtarabanić na tratwę na ludzką metodę zwaną "na fokę", jednak biedak wciąż się ześlizguje. Urocze. Na koniec mamy możliwość podotykania jeszcze na spokojnie ucha słonia (żona: "I love elefanta!") i trąby. To były na prawdę bardzo dobrze wydane pieniądze, bo przecież gdzie mielibyśmy możliwość takiego obcowania z tymi zwierzakami. Jeśli ktoś z Was kiedykolwiek będzie miał taką okazję to na prawdę warto! :)

Podczas śniadania czeka nas miła niespodzianka. Poznajemy naszych rodaków - Leszka i Marysię - i jak się okazuje mamy podobne dalsze plany na podróż, więc może połączymy siły. Umówiliśmy się na kolację po powrocie do Bangkoku. Spotykamy także Irańczyka, który wczoraj awanturował się o pokój na tratwie - po jego bardzo krótkiej wypowiedzi w złości dochodzimy do wniosku, że lepiej nie będziemy mu mówili o tym jak wyglądały bungalowy na górze ;)

Pierwszym punktem naszej zorganizowanej wycieczki jest wizyta w wodospadzie Erawan, jednym z najpiękniejszych w całej Tajlandii. Jedziemy o dobrej porze, bo jest jeszcze rano także nie ma tłumów. Mimo wczesnej pory jest strasznie gorąco (ok. 35st.), a wilgotność powietrza jest nie do zniesienia. Wodospad Erawan składa się z 7 poziomów, z czego od tego ostatniego dzieli nas jakieś 1,5 km wspinaczki. Droga prowadzi przez "busz" nad samiuteńkim wodospadem, więc widoki są piękne. Lazurowa woda, rybki ... jak się później okazało, to te same, co robią peeling stóp. Co stacja (piętro) jest oczko wodne, w którym można się przekąpać.
W połowie drogi zaczyna się robić mało przyjemnie. Klimat daje się bardzo mocno we znaki, serce wali jak oszalałe, a my jesteśmy cali mokrzy. Piękna dróżka zamienia się w korzenie i wielkie kamienie, po których trzeba się wspinać. Gdyby nie to, że żona przeczytała, że warto dotrzeć na 7 poziom, to pewnie byśmy zostali już gdzieś po drodze. Po mniej więcej 1h (a to było tylko 1,5 km) jesteśmy na szczycie. Faktycznie - widok zapiera dech w piersiach! Niewiele myśląc zrzucamy ciuchy i pakujemy się do lazurowej wody. Ogromnym plusem tego miejsca (poziomu) jest to, że dociera tu tylko niewielki % ludków, które przyjeżdżają nad Erawan, także nie licząc Amerykańców i jakiejś parki Angoli jesteśmy tu sami. To czego nie można odmówić Tajom to przyroda, przyroda i jeszcze raz przyroda, która jest jak z bajki i dla takich ludków z Polski jak my, aż nie wyobrażalne, że takie miejsca istnieją na ziemi :)
W drodze powrotnej zatrzymujemy się na jeszcze jedną kąpiel - tym razem na poziomie piątym. W przeciwieństwie do naszej "sadzawki", tu, znajduje się dziki tłum ludzi - głównie Rosjan i właśnie jedna z nich stała się atrakcją naszego pobytu tam (patrz filmik). Wdrapała się na wysoką, śliską skałę i .... ugrzęzła na niej. A że ważyła ze 130 kg, to przemieszczanie się po śliskiej powierzchni nie było zbyt łatwe. Cała "sadzawka" zamarła, wszystkie oczy na nią, wszystkie aparaty fotograficzne w użyciu. W końcu po jakiś 10 minutach kokoszenia się, chodzenia na kolanach itp. zajęła miejsce startowe na skalnej zjeżdżalni. Problem był jeden - gdy usiadła zablokowała dopływ wody do rynny. Zaczęła więc chlapać, nawadniać ślizgawkę, aż wreszcie kończąc swój zjazd wielkim pluskiem wylądowała w wodzie. Tłum odetchnął z ulgą ;)
Na dole mrowisko ludzi. Turyści, wycieczki szkolne, tajskie rodziny z dziećmi. Jesteśmy na prawdę zadowoleni, że przyjechaliśmy z samego rana. Zwłaszcza, że i upał robi się nie do zniesienia.

Następną atrakcją dnia dzisiejszego była wizyta w Tigre Temple – czyli coś, na co żona czekała najbardziej. Niestety „Świątynia tygrysa” okazała się jednym wielkim rozczarowaniem .. ale po kolei. Po drodze do kanionu, gdzie znajduje się wybieg z tygrysami, mijamy tajskie krowy, świnie domowe i inne zwierzaki hodowane przez Mnichów. Nie mają one żadnych zagród, tylko biegają sobie wolno gdzie dusza zapragnie – po pseudo trawie, po ulicy. Całość wygląda dość prymitywnie, jednak cała Świątynia jest podobno w trakcie rozbudowy i remontu. Po drodze spotykamy naszych amerykańskich „przyjaciół”, którzy mimo, że są jak każdy zaopatrzeni w mapę terenu nie wiedzą dokąd mają iść, a na nasze stwierdzenie, że przecież kanion zaznaczony jest na mapie odpowiadają, że oni mapy czytać nie umieją. Wytrzeszcz :o

Po dłuższej chwili marszu w niesamowitym skwarze (a trzeba dodać, że z racji tego, że Świątynia należy do mnichów to kazali nam się stosownie ubrać – zakryte ramiona, kolana i stopy), docieramy do „centrum atrakcji”. Na środku dużego placyku, pod rozłożystym drzewem, na podeście siedzi pierwszy z tutejszych lokatorów – malutki tygrysek. Wokół niego tłum ludzi pragnących chociaż na chwilę dotknąć tej małej, rozkosznej, puchatej kulki. Ponieważ kolejka jest dosyć długa, czekamy cierpliwie przy wyraźnie znudzonych całym zamieszaniem lamach. Mamy okazję zaobserwować, że tutejsi Mnisi (a Mnich to przecież oaza spokoju i troski) wcale nie są tacy sympatyczni. Wyglądają raczej na rozdrażnionych całym zamieszaniem (mimo, że przecież sami zgodzili się, aby miejsce to było miejscem komercyjnym). Mały tygrys przymocowany jest na krótkiej lince do słupka, a gdy biedak chce uciekać z podestu, Mnich natychmiast podsuwa go z powrotem i skraca linkę, tak że mały w pewnym momencie ledwo się porusza :/ W sumie nie dziwne jak maca go 1000 rąk, że się denerwuje. Uczucia patrząc na to wszystko z boku dosyć mieszane. Z jednej strony fascynacja tym, co dla nas ludzi z Europy jest egzotyczne i dzikie, a z drugiej trochę pewnego rodzaju zniesmaczenie jak to wszystko wygląda. Gdy tłum się przerzedza mamy możliwość zrobienia sobie zdjęcia z futrzaną kulką, która siedzi obecnie w wielkiej bali z wodą (upał!!).

Kierując się dalej w stronę kanionu mijamy tygrysi wybieg. Część kocurów zażywa kąpieli wodnej, rozpracowując jednocześnie klapka, który pewnie spadł jakiemuś biednemu turyście (nooo chyba, że miały smaczny obiadek ;)), a część kocurów bawi się z jakimiś białymi, którzy mimo, że piszczą z radości, to wyglądają na nieźle wydyganych. Po wyglądzie wnioskuję, że to zapewne Amerykańce ;)

Przechodząc do rozczarowania, to następuje ono w punkcie kulminacyjnym, a więc kanionie (dlatego w sumie polecałabym zwiedzanie w odwrotnej kolejności do naszej, to chociaż sobie człowiek trochę osłodzi, to co zobaczy wcześniej). Wita nas oczywiście gigantyczna kolejka. Na szczęście (jako że miejsce jest bardzo komercyjne, a „biali” muszą być rozpieszczani) postawili kilka wiatraków, więc da się wyżyć. Wzdłuż kolejki chodzi tutejszy pracownik i instruuje co wolno, a czego nie. Zakaz kolorowych ubrań, butelek z wodą, okularów, wszelkich wiszących rzeczy, nakryć głowy itp. itd. Każde z nas musi wejść osobno. W przydziale przypada jeden przewodnik i jedna osoba, która zabiera aparat i robi zdjęcia. Trochę się żona martwi, bo w „małpce” siadają baterie i mamy tylko jeden aparat, kolejka długa, a za 20 min musimy być w busie na drugim końcu parku. Na szczęście udaje nam się rozwiązać problem (żona bierze lustrzankę, a mąż małpkę, która w rezultacie dała jeszcze radę i wyszły z niej lepsze zdjęcia niż z lustra). Przewodniczka strasznie gna, gania mnie od jednego tygrysa do drugiego. Cyk, cyk parę fotek i biegniemy dalej. Tak naprawdę nie ma nawet czasu, aby nacieszyć się dotykiem tygrysiego futra, żeby wchłonąć tę chwilę i aby zapamiętać dotyk. Wku .... to mało powiedziane. Jestem rozczarowana, rozgoryczona i ogólnie nie podobało mi się. Zapewne gdyby dotrzeć tu samemu, to można by więcej czasu spędzić na obserwacji, na dotykaniu kocich maluchów, jednak mając ograniczenie w postaci wejścia do kanionu, a tym bardziej czekającego busa, z czegoś na co najbardziej czekałam wyszła totalna klapa. Niestety, my z racji ograniczonego czasu naszych wakacji nie mogliśmy sobie pozwolić na dłuższe zabalowanie w Kanchanaburii, a dojazdy tam (pomiędzy wszystkimi opisanymi miejscami) na własną rękę zapewne nie były by takie proste, jednak jeśli ktoś może sobie pozwolić na dłuższy pobyt tam, to serdecznie zachęcam, bo Kanchanaburii jest naprawdę ładne.

Na tym zakończyła się nasza wycieczka. Wracamy z powrotem do Bangkoku. Kolejne poszukiwania guesthouse’u kończą się na Bella Bella – miejscu polecanym przez naszych znajomych. Sukces, bo przeważnie Bella Bella jest zapełniona po brzegi. Rarytasów nie ma, ale jest to co w Tajlandii najważniejsze – CZYSTO – a pokój 2 osobowy z klimatyzacją za jedyne 400 BTH (40 PLN).
Wieczór spędzamy w towarzystwie nowo poznanych rodaków – Leszka i Marysi – w bardzo przyjemnej knajpie prowadzonej przez Żydów. Śmiesznie, bo 2 lata temu przechodziliśmy przez tą knajpkę i pamiętam, że bardzo nam się spodobał wystrój (leżanki, ładny drewniany wystrój, figurki zwierząt), ale jakoś nie było czasu, aby tam usiąść – teraz nadrabiamy. Jedzenie jest wyśmienite – zwłaszcza sznycel (hurra! W końcu namiastka polskiego jedzenia), a soki są wyciskane ze świeżych owoców, które każdy sam może wskazać palcem, które chce :) Ponieważ cała nasza czwórka planuje na jutro wyjazd do Kambodży i cała nasza czwórka jest tak samo wydygana po tym, co przeczytała w internecie, decydujemy, że podróż tę odbędziemy razem. Kupujemy za 350 BTH bilet BKK – Siem Reap – busikiem – także będzie ciekawie.

Po powrocie do Bella Bella czeka na nas niemiła niespodzianka. Mąż przepakowując plecak odkrył w nim pasażera na gapę. Wielką stonogę w twardym pancerzu - mała z 15 cm i pomarańczowe czułki. Gdyby ktoś nam zrobił wtedy zdjęcie miałby zapewne niezły ubaw. Nasze miny były bezcenne. Patrzyłam na męża, mąż na mnie i tak naprawdę nie za bardzo wiedzieliśmy co mamy z tym fantem zrobić. Nie wiedzieliśmy czy to coś gryzie, czy skacze, czy ma może jakiś kolec, którym nas udziobie. Pierwsza wersja zakładała, że mąż weźmie plecak i po prostu zejdzie z tym na dół wyrzucając na ulicę. Jako że pora jednak późna była i nie chcieliśmy robić cyrków, postanowił, że się z tym rozprawi w pokoju – zwłaszcza, że przecież miał nabyty w PL nóż, swoją dumę, której zakup tak przeżywał przed wyjazdem (ech faceci). Wyprosił mnie z pokoju, aby załatwić temat po męsku, więc za bardzo nie wiem co tam się działo. Co chwila dobiegały mnie tylko z pokoju różne „och” i „ach” więc zapewne było bardzo interesująco. Koniec końców robak zakończył swój żywot w kawałkach, mąż pękając z dumy opowiadał mi jak to zawzięcie z nim walczył i czego to robak nie wyczyniał, a ja mogłam odetchnąć z ulgą. Nie powiem, że po takich wydarzeniach, a właściwie widokach robakowych trauma na resztę wyjazdu pozostaje.

Jutro czeka nas „komandowska” podróż do dawnego kraju Khmerów.



 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedzili 1.5% świata (3 państwa)
Zasoby: 16 wpisów16 0 komentarzy0 20 zdjęć20 5 plików multimedialnych5
 
Nasze podróże
19.03.2011 - 03.04.2011