Podejmujemy próbę przebookowania naszych biletów lotniczych. Opcje mamy dwie - albo udać się do biura Aerosvitu w Bangkoku, albo udać się na lotnisko do punktu obsługi. Jako że do lotniska jest dość daleko (około godziny jazdy taksówką), biznesowe centrum wydało nam się lepszą opcją.
Pierwszy problem napotykamy już na "dzień dobry". 99% Tajów nie wie gdzie mieści się ulica, której poszukujemy. Mąż postanawia zakupić mapę i ambitnie samodzielnie zlokalizować adres. Biegniemy do 7 Eleven, płacimy 99 BTH i mamy mapkę. Duże było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że w/w jest całkowicie po tajsku! Jak więc będąc w tak wielkim mieście jak Bangkok, nie znając w ogóle języka mamy zlokalizować ten cholerny biurowiec?! Postanawiamy, że przejdziemy pieszo kawałek i może w końcu ktoś, gdzieś patrząc na kartkę z adresem i na tajską mapę będzie w stanie nam pokazać gdzie mamy iść. Rozczarowanie jest tym większe, gdy okazuje się, że Tajowie nie umieją czytać mapy, tudzież sami nie do końca znają swoje miasto. Gapią się z rozdziawioną buzią, dumają, znów się gapią, po czym spokojnie kręcą głową i mówią "don't know". Ech .... Po przygodzie z Amerykańcami dochodzę do wniosku, że chyba tylko my - Polacy umiemy posługiwać się mapą.
Spacerowanie po Bangkoku jest trochę skomplikowane, zwłaszcza gdy za bardzo nie wie się, w którą stronę trzeba iść. Mnóstwo uliczek, rond, skrzyżowań. W końcu uśmiecha się do nas szczęście. Trafiamy do jednej z wielu agencji turystycznych, którą prowadzi w miarę ogarnięty chłopak. Wyciąga swoją mapę i pokazuje nam cel naszej wyprawy. Straaaasznie daleko, więc na pewno wg pierwotnego planu nie dotrzemy tam pieszo. Prosimy gościa o zapisanie nazwy ulicy i centrum po tajsku, z nadzieją, że ułatwi nam to dotarcie na miejsce. Niestety - żaden tuktukowiec ani taksówkarz nie chce nas tam zabrać. Albo jest coś dziwnego w tym miejscu, albo najzwyczajniej w świecie nie wiedzą gdzie to jest :( Mąż zakupuje kolejną mapę, tym razem z większym powodzeniem - po angielsku, ma rozpiskę linii metra, ba ! ma nawet mapę bazaru Chatuchak.
Po około 3h spacerowania i poszukiwania transportu do centrum biznesowego, zrezygnowani postanawiamy uruchomić plan B - lotnisko. Wcale mi się to nie uśmiecha, bo daleko, ale Mąż chce wytestować Sky traina, a jak facet się uprze to nie ma rady.
Tym razem idzie nam trochę sprawniej. Bierzemy tuk tuka i dojeżdżamy do początkowej stacji linii, która ma nas dowieźć na lotnisko. Kupujemy bilet (45 BTH), który nie jest takim tradycyjnym papierowym biletem, a czerwonym żetonikiem. Trzeba przyznać, że drogi, metro oraz inne rozwiązania infrastrukturalne robią w Bangkoku wrażenie. Niby "inny świat", a jak bardzo wyprzedza pod tym względem Polskę. Sky train to takie nasze metro, z tym, że zamiast pod ziemią przemieszcza się nad bangkokowymi ulicami. Można podziwiać tajskie slumsy, ale również bajeczne wieżowce w bogatym centrum finansowym.
Jazda na lotnisko zajmuje przez całą długość linii jakieś 15 minut (WOW! bo taksówką zajmuje to ok. 40 - 60 min.) i wysiada się na najniższym piętrze portu Suvanabumi. Minus jest taki, że metro jeździ co pół godziny (nie wiem jak w nocy).
Tajskie lotnisko jest ogromne! Poruszanie się ułatwiają liczne ruchome chodniki, ruchome schody, windy, ale i tak można się nieźle nadreptać. Biegniemy na ostatnie piętro, odnajdujemy w całym tym rozgardiaszu stanowisko Aerosvita i zonk! Odbijamy się z hukiem jak od ściany. Stanowisko jest czynne, ale tylko i wyłącznie w godzinach 3 - 7 rano (!!!). Kto o normalnych zmysłach o takiej porze przyjeżdża na lotnisko coś załatwiać?! Czuje jak we wnętrzu się wszystko gotuje ze złości. Nasza jedyna szansa na przebookowanie biletów prysła jak bańka mydlana.
Z podkulonymi ogonami wracamy na parter do Sky traina i udajemy się do hotelu.
Wieczorem dzwonimy jeszcze na Ukrainę do biura głównego, jednak okazuje się, że nasze bilety są nic nie warte, bo są biletami elektronicznymi. Nauczka na przyszłość, aby zawsze dokupić do swojego biletu ubezpieczenie gwarantujące w razie co chociaż częściowy zwrot kosztów lub możliwość przebookowania. Załamani, zmęczeni i totalnie bezradni zakupujemy nowe bilety. Tajlandia dała nam w tym roku popalić.
Zatrucie się rozwija.