Pierwszym punktem dzisiejszej wycieczki są "Słoniowe Tarasy", miejsce gdzie wychodził król ze swoim przemówieniem do ludu. Wykute w kamieniu ogromne łby słoni robią niesamowite wrażenie. Przyznam szczerze, że ze względu na panujący skwar i zmęczenie ciągłym zwiedzaniem postanowiliśmy już tylko posiedzieć i chłonąć atmosferę tego miejsca. Chłopcy uskutecznili kambodżańską "zośkę" - piórko z takimi plastikowymi talerzykami, które można uderzać ręką lub nogą. Szło im całkiem nieźle, dopóki nie dołączył do nich mały, kambodżański chłopiec. Widać było, że dzieciak ten bardzo się ucieszył na możliwość gry i niestety, ale od razu pokazał, kto jest najlepszy. Oni zresztą wszyscy w to grają - czy na bazarze, czy na ulicy, czy faceci, czy kobiety - wszyscy (pod notką filmik)
Po relaksie odnaleźliśmy Tomka i poprosiliśmy, aby zabrał nas do kolejnego punktu naszej wycieczki - Floating Village.
Miejsce z którego wypływają łodzie jest pełne turystów. Trwa budowa nowych kas oraz parkingu. Widać w miejscach turystycznych, że Kambodża stara się wykorzystać swoje 5 minut i inwestuje pieniądze w rozbudowę. Mekong z góry wygląda niesamowicie. Brudny, ale jednocześnie bardzo klimatyczny. Sam w sobie i razem ze stojącymi na nabrzeżu łodziami. Ceny biletów są różne, w zależności od tego kogo się zapyta - wiadomo, każdy chce zarobić. Ostatecznie staje na 10$ od osoby. Płyniemy we czwórkę + "kierowca".
Łódka nie jest pierwszej nowości, mam nadzieje, że wrócimy bezpiecznie z powrotem, zwłaszcza, że przy większej fali nieźle buja i mam wrażenie, że zaraz się rozpadnie. Aby dopłynąć na Tonle Sap Lake trzeba kawałek drogi przebyć rzeką. Obecnie pracuje tam kilka wielkich kopar, które poszerzają i pogłębiają koryto Mekongu. Z jednej strony to dobrze, że wszystko się rozwija, a z drugiej szkoda trochę, że to co do tej pory było naturalne, dzikie zostaje niszczone. Po jakiś 15 minutach podróży wypływamy na jezioro, a naszym oczom zaczyna pomału ukazywać się floating village. Wygląda to niesamowicie, bo gdzie nie spojrzeć tam woda, a na jej środku normalne chałupy, szkoła, a nawet kościół. Zero lądu! Zapewne mieszkańcy tego miejsca przemieszczają się tylko łódkami, chociaż jak później zauważyliśmy np. dzieciaki pływają w wielkich baliach. Co chwila do naszej łodzi podpływają rozpędzone mniejsze łódki i ktoś wchodzi nam na pokład. Głównie dzieciaki sprzedające colę i inne napoje, ale zdarza się również, że na naszą łódkę chce się wpakować chłopiec z ogromnym wężem na szyi. Brrr ! Na szczęście ostre protesty moje i Marysi powodują, że mężowie stanowczo odmawiają takich atrakcji.
Mam troszkę mieszane uczucia jeśli chodzi o samo floating village. Z jednej strony ogromna bieda, chorzy ludzie, a z drugiej zrobiono z tego atrakcje turystyczną. Ciężko jest robić zdjęcia, gdy ludzie czują się jak małpy w zoo. Na pewno warto zobaczyć, chociaż osobiście po wizycie tam czułam się trochę zmęczona psychicznie, jak dla mnie to był totalny kosmos i nawet jak siedzę teraz tu, w domu, to mój mózg nie przetwarza tego, co tam widział. Wg informacji, które udało nam się znaleźć podczas postoju w "wodnym sklepie" 12% dzieci nie dożywa 5 roku życia, a średnia długość życia tych ludzi to 54 lata ze względu na panujące choroby, zwłaszcza malarię. W wodzie tej mieszka kilkanaście gatunków węży, krokodyle oraz różne inne niezbyt sympatyczne stworzenia. Koszmar! Widzieliśmy podobne chaty podczas pobytu na Borneo, jednak tam jakoś inaczej to wyglądało - pewnie ze względu na wodę, która tam była lazurowa, a tu jest przytłaczająco brudna.
Zadziwiające jest to jak kambodżanie szybko uczą się robić na wszystkim interesy. Wychodząc z łodzi, zaczepiło nas małe dziecko, które trzymało w ręku talerze. W pierwszej chwili odwróciłam głowę w geście niezainteresowania, ale gdy przyjrzałam się dokładniej talerzom, okazało się, że są na nich nasze zdjęcia jak wchodziliśmy na łódkę. Zdumiewające!
W drodze powrotnej do hotelu, Tomasz zrobił nam postój przy skupisku małp. Strasznie sympatyczne zwierzaki. Jedna z nich próbowała się wdrapać po moich spodniach, bo jak się później okazało chciała ode mnie butelkę wody (małpy bardzo lubią wodę). Spędziliśmy tam dłuższą chwilę - karmiąc i pojąc te przemiłe stworzonka o cudnych łapkach. O ile zwierzaki te są raczej niegroźne, to trzeba uważać, bo niezłe z nich złodziejaszki. Oblepiły naszego tuk tuka i starały się skubnąć stamtąd parę interesujących je rzeczy :)
Wieczorem zafundowaliśmy sobie z mężem prawdziwy masaż khmerski (3$ za godzinę), który jest zdecydowanie masażem mocnym i pobudzającym. I tak leżąc z ogórkowymi maseczkami na twarzy oddawaliśmy się kończącemu 3 dniowe zwiedzanie Angkoru relaksowi.