Dzisiaj jedziemy do jakiś dalszych świątyń. Dojazd do pierwszej z nich zajął nam ok. 1,5h i przez chwilę myśleliśmy już, że Tomek wywozi nas po prostu gdzieś w pole :) Po drodze podziwialiśmy prawdziwe kambodżańskie życie - chaty, pracujących ludzi, biedę, wychudzone psy. Przed wieloma domami stoją tabliczki, że jakiś obcokrajowiec ufundował dla tego domu studnie z wodą pitną. Dobrze, że istnieją organizacje, które się tym zajmują, ale naprawdę patrząc na ten "trzeci świat" bardzo docenia się to co się ma. Zatrzymujemy się na krótki postój, nasz kierowca zagaduje z miejscowym i po chwili zajadamy się przepysznymi cukierkami przypominającymi trochę naszą polską "krówkę". Mniam, mniam!
Świątynie, które dziś zwiedzamy są bardziej dzikie, docierają tu już naprawdę nieliczni turyści. Możemy troszkę poczuć ducha tamtych czasów. Wróciliśmy również zgodnie z obietnicą do Bayonu, aby dłużej nacieszyć się jego pięknem. Jest to druga obok Wat Arun w Bangkoku świątynia w Azji, którą wg mnie warto zobaczyć. Korzystając z okazji, zrobiliśmy sobie z mężem zdjęcia z grupą w ludowych strojach
(1$), gdyż okazuje się, że wyprawa na tradycyjne khmerskie tańce jest dosyć droga.
Udało się również na targu zakupić kolejną maskę do kolekcji - przypominającą tym razem twarze z Bayon.
Duchota nadal doskwiera, chociaż zbiera się na jakiś deszcz. Ogólnie mamy też fart, bo w Birmie tak się zatrzęsła ziemia, że i w Bangkoku było to czuć. Ominęło nas (ja się później okaże, to dopiero początek atrakcji jakie nas miały spotkać).
Wieczorem udajemy się z mężem na masaż khmerski, który dostaliśmy od naszego hotelu w prezencie. Masaż khmerski w przeciwieństwie do tajskiego, który wycisza i rozluźnia, bardzo pobudza, więc na przyszłość - nie brać masażu khmerskiego przed snem ;)